Rok 2002 przejdzie do historii jako szczególnie trudny w długim konflikcie Palestyńczyków z Izraelczykami: działania dyplomatyczne znalazły się w martwym punkcie, dochodziło do niekontrolowanych wybuchów emocji, krew przelewała się na ulicach, a perspektywa otwartej wojny była coraz bliższa.
Jednak w minionym roku ogłoszono też szereg nowych planów i inicjatyw mających na celu uregulowanie sytuacji na Bliskim Wschodzie. Żaden z tych pomysłów nie wyszedł od Palestyńczyków, co nie powinno dziwić, skoro dla Jasera Arafata przemoc wobec Izraela zdaje się być lekarstwem na wszelkie bolączki.
Rozmaite plany (najbardziej znany to tzw. mapa drogowa administracji Busha) wyczerpują szeroki wachlarz możliwości - od brutalnych gróźb do ugłaskiwania obu stron. Łączą je jednak dwie wspólne cechy: wszystkie wkładają między bajki przyjmowane jeszcze w czasach porozumienia z Oslo założenie palestyńsko-izraelskiej "wzajemnej życzliwości" jako podstawy negocjacji. Ale jednocześnie opierają się na mylnym zrozumieniu istoty konfliktu. Z tego też powodu, gdyby wcielono je w życie, miałyby odwrotny efekt od zamierzonego - przyczyniłyby się raczej do wzrostu napięcia.
Drogi donikąd
Zgłaszane do tej pory sposoby zaradzenia konfliktowi można zakwalifikować do trzech kategorii.
Pierwsza obejmuje koncepcje, w myśl których Izrael miałby zatrzymać dla siebie spory fragment terytoriów zajętych w 1967 r., odgradzając się jednocześnie od mieszkających tam Palestyńczyków. Niegdyś był to pomysł z gatunku marginalnych, ale wskutek długotrwałej przemocy ze strony Palestyńczyków, zaczął zdobywać coraz szersze kręgi zwolenników. W sondażu sprzed roku 35 proc. Izraelczyków chciało w "jakiś sposób" przenieść "mieszkańców terytoriów okupowanych do państw arabskich". Niektórzy Izraelczycy myśleli w tym kontekście o Jordanii, czyli kraju, gdzie i tak większość mieszkańców to Palestyńczycy.
Druga grupa obejmuje propozycje, które skupiają się na szukaniu drogi wyjścia z obecnego impasu poprzez dyplomatyczne ułożenie stosunków dwustronnych. Tutaj kluczowy podział biegnie między tymi politykami, którzy kładą nacisk na zmianę palestyńskiego przywództwa a tymi, dla których najważniejsze są nowe mechanizmy, mające poprawić obecny klimat nieufności.
Ci drudzy gotowi są zapewnić Palestyńczykom pewne korzyści pod warunkiem, iż dokonają oni zmian po swojej stronie; jeden z takich warunków to bardziej przejrzysty ustrój Autonomii Palestyńskiej. Taką właśnie ideę przedstawił prezydent Bush w swoim przemówieniu z czerwca 2002 roku. Deklarując, że Palestyńczycy nie mogą dalej żyć w upodleniu i pod okupacją, wskazał im, jako środek do stworzenia własnego państwa pokojowo współżyjącego z Izraelem, budowę zupełnie nowych instytucji politycznych, opartych o zasady demokracji, gospodarki rynkowej, a także odrzucenie terroryzmu. Mówił m.in. o sprawnych instytucjach finansowych, niezależnym systemie kontroli i władzy sądowniczej.
Zaproponowaną we wrześniu przez Departament Stanu "mapę drogową" możemy uznać za spóźnione uściślenie prezydenckiej propozycji. Mówi ona dość ogólnikowo o warunkach, jakie musieliby spełnić Palestyńczycy, a zwłaszcza o tym, jakie kary są przewidziane dla nich w razie ich niedopełnienia. Niektórzy politycy nie zaprzątają sobie jednak głowy żadnymi warunkami wstępnymi i wolą działać przy założeniu, że obfita "dostawa marchewek" da pożądane skutki. Henry Hyde, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów, zaproponował np. ostatnio "plan Marshalla" dla Bliskiego Wschodu. Martin Indyk, były ambasador USA w Izraelu, skłania się ku jeszcze głębszej interwencji. Domaga się mianowicie rozmieszczenia sił międzynarodowych na Zachodnim Brzegu i w strefie Gazy oraz ustanowienia tam "powiernictwa", które miałoby umożliwić budowę "wiarygodnych instytucji, mających społeczne zaufanie". Z kolei publicysta Thomas Friedman przedstawił na łamach "The New York Timesa" plan, wedle którego "wspólne siły amerykańsko-palestyńskie" miałyby przejąć od Izraela kontrolę nad terytoriami okupowanymi, a następnie ustąpić miejsca ("na czas nieokreślony") oddziałom amerykańskim.
A teraz przypatrzmy się najbardziej popularnemu sposobowi na rozwiązanie konfliktu: żadnych przesiedleń, murów, zmiany przywództwa, warunków wstępnych ani tym bardziej obcych wojsk. Izrael powinien po prostu wycofać się natychmiast z terytoriów okupowanych, rozebrać żydowskie osiedla oraz zlikwidować cały swój aparat kontroli w tych miejscach. Po takiej operacji strona palestyńska miałaby także dokonać pewnych ustępstw. "Porzućmy osiedla, wróćmy do siebie" - pod takimi hasłami głosi ową wizję izraelska organizacja Pokój Teraz. Różne warianty tej koncepcji wysuwali m.in. Amram Micna (kandydat Partii Pracy na premiera w niedawnych wyborach), saudyjski następca tronu książę Abdullah oraz większość europejskich rządów, a także lewicowców, intelektualistów, dziennikarzy i przywódców religijnych na całym świecie.
Im łagodniej, tym gorzej
Każdy z omówionych pokrótce planów ma swoje słabe punkty. Przymusowe wysiedlenie Arabów z terenów kontrolowanych przez Izrael zmniejszy, owszem, liczbę ofiar zamachów terrorystycznych, ale za niewyobrażalną cenę polityczną. Jeszcze bardziej fantastyczną wizją jest opuszczenie przez Palestyńczyków terytoriów okupowanych. Co się zaś tyczy murów i stref buforowych, dają one w istocie marną ochronę. Mało tego, z chwilą zbudowania muru Izrael de facto straci wpływ na to, co się dzieje po jego drugiej stronie, na terenie Autonomii Palestyńskiej (w tym możliwość utrudniania importu broni). Zaczajenie się za pilnie strzeżonym płotem z pewnością nie przekona Palestyńczyków do zaprzestania walk i przemocy.
A co ze zmianami przywództwa? Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że trwająca dwa i pół roku intifada cieszy się w społeczeństwie palestyńskim wielką popularnością. Możemy przypuszczać, iż tak zwana ulica jest nastawiona jeszcze bardziej antyizraelsko niż przywódcy Autonomii. Arafat wprawdzie podsyca dążenia do zniszczenia Izraela, ale jego obalenie nic nie da.
I tak przechodzimy do rozmaitych gestów dobrej woli czynionych pod adresem Palestyńczyków w nadziei na złagodzenie ich wrogości. Stojący za nimi sposób rozumowania jest fałszywy. Choć dobre i skuteczne rządy są w zasadzie czymś pozytywnym, jednak w przypadku Autonomii nie byłyby pożądane, dopóki Palestyńczykom zależy na zlikwidowaniu państwa izraelskiego.
Przypominają mi się tutaj koncepcje zakończenia zimnej wojny przez stymulowanie powstawania "nowych instytucji politycznych i gospodarczych w ZSRR", bez jednoczesnego naruszania ideologicznego jądra systemu. Dlaczegóż, u licha, mielibyśmy umacniać sprawność i kondycję ekonomiczną agresora?!
Projekt kongresmana Hyde'a zasługuje na podobną krytykę. Prawdziwy plan Marshalla odpowiadał przede wszystkim na wielki głód kapitału, co w przypadku palestyńskiej gospodarki nie jest pierwszoplanową bolączką. Ale co ważniejsze, Hyde obiecuje Palestyńczykom pomoc, nawet jeśli dalej będą toczyć wojnę z Izraelem. Czy naprawdę należy w tym miejscu przypominać banał, iż plan Marshalla uruchomiono dopiero po rozgromieniu nazistowskich Niemiec?
Pięć oczywistości
Prawdę mówiąc, wszystkie te plany prowadzą w złym kierunku, odwlekając wszelkie pozytywne rozwiązanie. Rzeczywisty postęp wymaga odmiennego, uczciwego spojrzenia na konflikt jako całość. Przypomnijmy kilka oczywistości:
1. Stosowany powszechnie termin "konflikt arabsko-izraelski" sugeruje, jakoby to obie strony ponosiły w równym stopniu winę za trwającą od dziesięcioleci wojnę; jest to, jak to ujął Norman Podhoretz, "myląca etykieta". Bardziej na miejscu byłoby wyrażenie "arabska wojna z Izraelem".
2. Kontrola Izraela nad Zachodnim Brzegiem i strefą Gazy nie może być osią problemu. Arabska wojna z państwem izraelskim wybuchła, zanim Izraelczycy zajęli w 1967 r. wspomniane terytoria. W istocie
trwała już, kiedy Izrael formalnie nie istniał jeszcze jako państwo.
3. Kluczową przyczyną wojny jest odmowa zaakceptowania przez stronę arabską jakiejkolwiek formy obecności Żydów między Jordanem a Morzem Śródziemnym.
4. Konflikt trwa już od ponad pół wieku, bowiem Arabowie liczą, że uda się im pokonać i unicestwić Izrael.
5. Izraelczycy nie są w stanie zakończyć konfliktu jednostronnie. Mogą jedynie podejmować kroki, aby odwieść Arabów od wyrażonych powyżej oczekiwań.
Sednem sprawy jest, innymi słowy, arabska negacja. Wszelkie plany pokojowe, w których zapomina się o tym fakcie, są skazane na klęskę. Zamiast to ignorować, kandydaci na mediatorów powinni wreszcie pojąć, że konflikt osłabnie dopiero wówczas, gdy Arabowie porzucą swój sen o wymazaniu Izraela z mapy świata.
Wystarczy rzut oka na XX-wieczne konflikty: kończyły się one wtedy, gdy jedna ze stron całkowicie rezygnowała ze swoich wojennych intencji. Przypomnijmy II wojnę światową, zimną wojnę, konflikt Chin z Indiami, Wietnamu Północnego z USA, Argentyny z Wlk. Brytanią (o Falklandy - przyp. FORUM), ZSRR z Afganistanem. Tych wojen nie kończyły negocjacje czy budowa muru, lecz kapitulacja.
Wrogowie Izraela muszą dojść do przekonania, że przegrali. W istocie, nawet nie wszyscy wrogowie: wystarczą Palestyńczycy. Są obiektywnie słabsi w porównaniu z państwami arabskimi, ale to o ich los toczy się ta batalia. Jeśli zapomną o idei zniszczenia Izraela, innym trudno będzie nadal odrzucać rozwiązania pokojowe.
Potrzebna twarda ręka
Może temu sprzyjać twarda postawa Izraela, utrzymywanie silnej obecności wojskowej i wiarygodne groźby użycia siły w razie agresji. Nie chodzi tylko o surową taktykę, którą w gruncie rzeczy stosuje każdy rząd izraelski, czy to lewicowy, czy prawicowy, lecz o strategię długoterminową. Z punktu widzenia Izraela odstraszanie ma tę wadę, że jest z definicji narażone na akcje odwetowe, bardzo dużo kosztuje i nie daje żadnej satysfakcji. Ale działa, co widać po okresie 1948-1993.
Fundamentem takiej strategii jest jasność jej założeń: palestyńska akceptacja Izraela jest albo całkowita, albo nie ma jej wcale. Żadnych stanów pośrednich. Kwestie takie jak wyznaczenie granic, dostęp do źródeł wody, status Jerozolimy, osiedla żydowskie, uchodźcy - jednym słowem główne przedmioty dysput w okresie "po Oslo", nie mogą być rozważane na serio, póki jedna strona rozmów dąży do fizycznej eliminacji drugiej. Owszem, da się zapewne wcielić w życie ramowe porozumienie przypominające w zarysach to, co osiągnięto w stolicy Norwegii - ale tylko gdy Palestyńczycy udowodnią (i to nie tylko doraźnie), że liczą się z istnieniem Izraela jako nieodwracalnym faktem.
Dyplomacja amerykańska od dawna działa na gruncie teorii, że należy zacząć od porozumień między Izraelem a niepochodzącymi z wyboru przywódcami arabskimi. Po tym, jak złożą oni podpis pod dokumentem, wśród ich poddanych - jak się łudziliśmy - powinny wkrótce rozkwitnąć przyjazne uczucia wobec państwa żydowskiego. Nigdy jednak tak się nie stało. Kawałek papieru sam z siebie nie może doprowadzić do rewolucji w poglądach; może co najwyżej ją symbolizować.
Także Amerykanie powinni podjąć kilka ważnych kroków. Nadszedł wreszcie czas, by prezydent Bush uznał Jerozolimę za stolicę państwa izraelskiego. Będzie to znak dla Palestyńczyków, że w jednej kwestii nie powinno być wątpliwości: Izrael istnieje i będzie istniał nadal.
Należy również wzmóc presję na Palestyńczyków, by zaprzestali aktów terroryzmu. Władze USA zwykły uważać tę przemoc za aberrację, zjawisko nadzwyczajne. Jak na razie jednak, to właśnie przemoc jest głównym elementem palestyńskiej postawy wobec Izraela, toteż jej ukrócenie powinno stać się priorytetem amerykańskiej polityki.
Waszyngton był zbyt obojętny na falę haniebnego antysemityzmu i fanatycznego antysyjonizmu, wzniecaną przez instytucje Autonomii Palestyńskiej, tej samej, która jest wspomagana finansowo przez amerykańskiego podatnika.
Niebagatelny potencjał
Nie ma żadnej drogi na skróty. Jedyna recepta na postęp to doprowadzenie Palestyńczyków do rezygnacji z krwawych zamiarów w stosunku do Izraela. Jak na ironię, więcej skorzystają na tym oni sami niż państwo żydowskie.
Choć Izrael ogląda dzisiaj często krew na ulicach, a jego gospodarka tkwi w recesji, jest wciąż dobrze funkcjonującym krajem, z pełną wigoru sceną polityczną i życiem kulturalnym. Natomiast obszary nominalnie zarządzane przez Autonomię trapi anarchia, wprowadzono tam godziny policyjne, na drogach stawiane są blokady, a terror jest na porządku dziennym. Dyktatura, korupcja i zacofanie to wyznaczniki kondycji palestyńskiego społeczeństwa.
Innymi słowy to Palestyńczycy ponoszą najpoważniejsze konsekwencje własnej kampanii przemocy wobec Izraela. Tylko kiedy pogodzą się z jego istnieniem, będą mogli wykorzystać własny niebagatelny potencjał: będą mieli sprawną gospodarkę, otwarty system polityczny i bogatą kulturę. Palestyńczycy zyskają tyle samo na klęsce, co Izraelczycy na swoim zwycięstwie.