Tłumaczył: David M. Dastych
„Naszym celem są dwa państwa, Izrael i Palestyna, sąsiadujące ze sobą pokojowo i bezpiecznie”. Tak mówił prezydent Bush na Szczycie Bliskowschodnim 4 czerwca. Potem, mimo wybuchu przemocy, która przez 10 następnych dni pochłonęła 63 ofiary śmiertelne, w niedzielę dał wyraz swojej wiary w „pokojowe Państwo Palestyńskie, sąsiadujące z Izraelczykami”, chociaż tym razem dodał słowa: „mamy wiele do zrobienia”.
Cel Busha może z pozoru wygląda jak jeszcze jeden dyplomatyczny wykręt w trwającym już pół wieku poszukiwaniu rozwiązania dla arabsko-izraelskiego problemu. Lecz faktycznie oznacza dużo więcej. Rzeczywiście może być najbardziej zaskakującym i najodważniejszym krokiem w jego prezydenturze. Oto dlaczego:
Po pierwsze, zaskakujące jest to, że przez dwa początkowe lata prezydentury Bush pozostawiał ten problem na dalekim planie. To prawda, spotykał się z przywódcami Bliskiego Wschodu, wygłaszał przemówienia i czasami poszturchiwał – lecz generalnie trzymał się z dala i pozwalał, by Palestyńczycy i Izraelczycy sami prali swoje brudy. I nagle, w ostatnich tygodniach, arabsko-izraelskie negocjacje bardzo szybko przesunęły się z peryferii do centrum, stając się tak wysokim priorytetem - jak nigdy dotąd za poprzednich administracji - a może nawet wyższym.
Po drugie, pod koniec 2001 roku prezydent zaskoczył obserwatorów przyjmując koncepcję polityczną, że utworzenie Państwa Palestyńskiego może rozwiązać arabsko-izraelski konflikt, koncepcję, której nie wysuwał dotąd żaden rząd USA od roku 1947, tj. od czasu zanim jeszcze Państwo Izrael zaistniało.
Po trzecie, polityka ta nie wypłynęła z rutynowego procesu budowania konsensusu przez „burze mózgów” współpracowników Białego Domu, propozycje Departamentu Stanu, studia wykonane przez zespoły ekspertów i inicjatywy podejmowane przez Kongres. Wydaje się raczej, że ta linia polityczna odzwierciedla osobistą wizję prezydenta.
Po czwarte, wyznaczenie celu w postaci utworzenia Państwa Palestyńskiego jest zaskakujące, bowiem wywraca dotychczasowe układy w samych Stanach. „Zarówno prawica jak i lewica zmieniły swoje poglądy na Busha”, zauważył Jonathan Tobin w „Philadelphia Exponent”. Tak właśnie jest: konserwatyści, którzy bili brawo kiedy prezydent domagał się palestyńskiej demokracji, teraz obawiają się wpływu Państwa Palestyńskiego na bezpieczeństwo Izraela. Przeciwnie liberałowie, zazwyczaj nie zasilający szeregów zwolenników prezydenta, teraz entuzjastycznie popierają cel, jakim jest Państwo Palestyńskie.
W końcu, Bush odrzucił instrukcje dla amerykańskich mediatorów w arabsko-izraelskich negocjacjach dyplomatycznych.
Te praktyczne zasady, które zignorował prezydent, są m.in. następujące:
-
Nie wydawaj sądów o ostatecznym statusie. Prezydenci zazwyczaj zadawalają się ogólnikowymi intencjami, pozostawiając stronom walczącym decyzje o szczegółach; „czas zakończyć konflikt arabsko-izraelski”: w taki nieprecyzyjny sposób wyrażał swoje plany George H.W. Bush w roku 1991.
-
Nie staraj się narzucić rozwiązania. Od czasu nieudanych dyskusji Vance-Gromyko w roku 1977, ani razu rząd USA nie zaproponował międzynarodowych ram dla rozwiązania arabsko-izraelskiego sporu.
-
Nie wiąż sobie rąk harmonogramem. Negocjatorzy uciekali od kalendarza realizacji poszczególnych celów, pomni tego, jak często daty mijają bez osiągnięcia celu.
-
Nie wybieraj przywódców. Dotąd prezydenci amerykańscy przyjmowali arabskich dyktatorów jakimi są; administracja Busha (po obaleniu tyranów w Afganistanie i Iraku) postarała się o odsunięcie na boczny tor Jasera Arafata i postawiła na jego zastępcę Mahmuda Abbasa (Abu Mazena).
-
Nie mieszaj prezydenta do gry przed finałem. Zwykle urzędnicy niższej rangi badają bród i oczyszczają przeprawę zanim sam prezydent wchodzi do walki. Gdy prezydent sam angażuje się z marszu, tak jak teraz, to jakby stąpał po dyplomatycznej linie bez siatki ochronnej.
Generalnie, prezydent Bush dokonał „radykalnego zerwania” z dotychczasową polityką USA, powiedział Robert Satloff z Washington Institute, autorytet w sprawach amerykańskiej dyplomacji.
Tak jak poprzednio arabsko-izraelski teatr wojny wyznaczał momenty szczytów i nizin w poprzednich prezydenturach, tak i teraz może zostawić ślad na obecnej.
Najlepszym i jedynym momentem chwały dla Jimmy Cartera było porozumienie z Camp David pomiędzy Egiptem i Izraelem w roku 1978. Najgorszą chwilą dla Ronalda Reagana było wycofanie żołnierzy amerykańskich z Libanu w roku 1984. Bill Clinton święcił triumf z powodu podpisania porozumień z Oslo w roku 1993 i cierpiał na „zanik sygnału”, gdy w roku 2000 zawaliły się rozmowy w Camp David.
Los „Izraela i Palestyny, sąsiadujących ze sobą pokojowo i bezpiecznie” może mieć, krótko mówiąc, głęboki wpływ również na przebieg prezydentury George W. Busha.