Tłumaczył: David M. Dastych
W porozumieniu wynegocjowanym w ostatni week-end przez doradcę do spraw bezpieczeństwa USA – panią Condoleezzę Rice – palestyńskie ugrupowania terrorystyczne zgodziły się na tymczasowe przerwanie ognia, pod warunkiem, że Izrael zaprzestanie praktyki „celowych zabójstw" (t.j. dokonywania egzekucji na domniemanych terrorystach, zanim ci zorganizują się lub uderzą). Ale Izraelczycy nadal rezerwują sobie prawo do stosowania tej taktyki w obronie własnej.
A jakie stanowisko w tej sprawie zajmuje rząd USA? Aktualnie opowiada się po obu stronach. Celowe zabójstwa uważa za „nie pomocne", kiedy dokonuje ich wojsko izraelskie, ale określa je jako „bardzo dobre", gdy dokonują ich Amerykanie. W taki oto pokrętny sposób rzecznik Departamentu Stanu Richard Boucher potępił przeprowadzony we wrześniu 2002 roku izraelski zamach przeciwko Mohamedowi Deifowi: „Jesteśmy przeciwni celowym zabójstwom. Opowiadamy się przeciwko używaniu broni ciężkiej na obszarach miejskich, nawet jeśli chodzi o ludzi pokroju Mohameda Deifa, którzy odpowiadają za śmierć obywateli amerykańskich. Uważamy, że tacy ludzie powinni być stawiani przed sądem".
Jednakże kilka tygodni po tym incydencie, siły amerykańskie użyły samolotu bezzałogowego do zrzucenia bomby na bojownika al. Kaidy – Alego Chajeda Senjana al.-Harthiego, gdy ten podróżował samochodem po Jemenie. Urzędnik Pentagonu pochwalił atak jako „bardzo udaną operację taktyczną", która miała „wywrzec nacisk" na al. Kaidę. Nie było przy tym mowy o postawieniu Harthiego przed sądem.
Zapytany o wyraźną sprzeczność między tymi dwoma oświadczeniami, Boucher utrzymywał, że amerykańska polityka odnosząca się do izraelskich celowych zabójstw „nie zmieniła się". Dodał też ,dla równowagi, że uzasadnienie amerykańskie ataku w Jemenie „nie koniecznie odnosi się do innych okoliczności".
Komentując zachowanie się rzecznika Departamentu Stanu, Max Boot napisał w Weekly Standard", że „niezależnie od wysokości pensji, jaką pobiera Richard Boucher, i tak płacą mu za mało. Jego umiejętność obrony nonsensownej linii politycznej Departamentu Stanu z kamienną twarzą, i to nie jeden raz, podnosi wartość zawodu dyplomaty".
Inni urzędnicy w Waszyngtonie też prawdopodobnie zasłużyli na podwyżkę. Oto przykłady ich umiejętności:
- Sprawa ofiar cywilnych: W lipcu 2002 roku izraelski samolot F-16 zrzucił jednotonową bombę na rezydencję Salaha Szedaheda – szefa organizacji wojskowej Hamasu w strefie Gazy, zabijając go wraz z 14 innymi osobami. Izraelczycy oskarżają Salaha o to, że był „bezpośrednio odpowiedzialny za inicjowanie i kierowanie kilkudziesięcioma atakami". Reakcja Departamentu Stanu była surowa. Nazwano tę akcję „brutalną", zaznaczając, że „nie służy ona pokojowi". Lecz kiedy, w kwietniu br., amerykański bombowiec B-1B spuścił cztery dwutonowe bomby na restaurację w Bagdadzie, gdzie podobno miał przebywać Saddam Husajn , zabijając14 niewinnych ofiar - nie wywołało to napomnienia ze strony Departamentu Stanu.
- Samoobrona: Wojska amerykańskie spodziewają się obecnie intifady (powstania) w Iraku (co najmniej 62 żołnierzy USA zostało tam dotąd zabitych, od czasu zakończenia głównych walk 1 maja). Sytuacja w Iraku przypomina działania Izraela na terytoriach palestyńskich. Ludzie decydujący o polityce Waszyngtonu dopuszczają stosowanie takich samych środków zapobiegawczych w Iraku, jak w Izraelu (takich na przykład jak strzelanie w obronie własnej do demonstrantów rzucających kamieniami). A stosowanie identycznych metod przez Izrael – potępiają.
- Dyplomacja: Amerykańscy oficjele natarczywie popychają Izrael do negocjowania z Autonomią Palestyńską i czynią ustępstwa wobec Autonomii. Lecz sami przerwali wszelkie negocjacje z Talibami i z Saddamem Husajnem po rozpoczęciu walk w Afganistanie i w Iraku, koncentrując uwagę na zwycięstwie militarnym.
„Róbcie, jak mówimy, a nie jak czynimy" – oto podsumowanie stanowiska USA.
Hipokryzja, stronniczość oraz wyznaczanie Izraelowi wyższych norm postępowania niż własne – takie wytłumaczenia są do przyjęcia. Ale dwa inne są bliżej prawdy. Waszyngton jest podzielony. Rand Fishbein odnotował ten podział w National Review pisząc: kiedy amerykańscy dyplomaci chłoszczą Izrael za jego taktykę, amerykańscy wojskowi otwarcie aprobują wiele podobnych działań.
Pojawiają się więc skryte założenia, że Izrael jest zaangażowany w proces pokojowy, a Stany Zjednoczone prowadzą wojnę. Dał o tym znać Richard Boucher, mieląc językiem na temat potępienia Izraela za celowe zabójstwa: „Wszyscy rozumiemy...sytuację odnoszącą się do problemów pomiędzy Izraelem a Palestyńczykami i nadzieje na pokój i postęp w negocjacjach, jak również potrzebę tworzenia odpowiedniej atmosfery dla tych rozmów".
Tłumacząc to z języka dyplomatycznego na normalny odczytujemy: Izrael odniósł już zwycięstwo nad Palestyńczykami, zmuszając ich do uznania swego istnienia, a więc rozwiązanie dyplomatyczne jest w toku i Jerozolima nie powinna psuć nadziei na to rozwiązanie. Stany Zjednoczone – odwrotnie: muszą jeszcze wojnę wygrać, a więc mają prawo do twardego używania siły.
Niestety, doświadczenia ostatniej dekady prowadzą do wniosku, że rozumowanie Bouchera jest błędne: Palestyńczycy nie zaakceptowali dotychczas istnienia Izraela. Jest na to wiele dowodów – od programów telewizyjnych dla palestyńskich dzieci do kazań wygłaszanych w meczetach. „Nadzieje na pokój" pana Bouchera pozostaną odległe dopóty, dopóki Palestyńczycy nie dokonają przemiany w swoich sercach. A to najlepiej osiągnąć pozwalając Izraelowi na samoobronę.