Prawie nie zauważono sukcesu, jaki odniósł Beniamin Netanjahu w zeszłym tygodniu, kiedy Barack Obama ugiął się w kwestii swojej polityki. Ta zmiana stanowiska sugeruje, że stosunki USA-Izrael nie zmierzają do katastrofy, której się obawiałem.
Barack Obama między Beniaminem Netanjahu, premierem Izraela (po lewej) a Mahmudem Abbasem, przywódcą Autonomii Plaestyńskiej. |
Inicjatywę oficjalnie ogłosiła Sekretarz Stanu Hillary Clinton 27 maja, oświadczając, że prezydent USA "chce wstrzymania budowy osiedli – nie dla osiedli, nie dla placówek, nie dla rozbudowy dla naturalnego wzrostu populacji", dodając jeszcze, że "mamy zamiar naciskać w tej kwestii". Obama 4 lipca wyważył nieco to wystąpienie: "USA nie akceptują prawnej podstawy dla izraelskich osiedli [...] nadszedł czas, by zatrzymać ich budowę". Dzień później dodał, że "osiedla są przeszkodą dla pokoju". 17 lipca Clinton powtórzyła: "Chcemy zatrzymania budowy osiedli". I tak dalej, bez przerwy.
Skupienie się na kwestii osiedli miało przewidywalny acz nieprzyjemny skutek w utrudnieniu procesu dyplomatycznego. Zachwycony przywódca Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas odpowiedział na żądania USA wobec Izraela oświadczając, że "Amerykanie są przywódcami świata [...] będę czekał aż Izrael wstrzyma osadnictwo". Cóż z tego, że Abbas osobiście negocjował z sześcioma izraelskimi premierami od 1992 roku i za każdym razem bez oferty wstrzymania osadnictwa: dlaczego miałby teraz żądać mniej od Obamy?
W Izraelu postawa Obamy spowodowała masowy spadek poparcia dla niego i wzrost dla Netanjahu. Co więcej, oferta Netanjahu ustanowienia tymczasowych ograniczeń budowy osiedli na Zachodnim Brzegu spowodowała bunt w jego własnej partii – Likudzie – prowadzony przez Danny Danona.
Plakat przedstawiający Baracka Obamę w arabskim nakryciu głowy w centrum Jerozolimy – 14 czerwca 2009 r. |
Te siedem słów milczącej pochwały dla minimalnych ustępstw ze strony Netanjahu ma poważne konsekwencje:
- Osiedla nie stanowią już decydującego czynnika w stosunkach USA-Izrael, lecz wróciły na swoje irytujące, lecz drugorzędne miejsce
- Abbas, który cały czas naciska na zaprzestanie budowy jakby nic się nie zmieniło, nagle zdaje się być jedynym niezadowolonym
- Centrolewicowa frakcja administracji Obamy (która nawołuje do współpracy z Jerozolimą), jak zauważył mój kolega Steven J. Rosen, pokonała ultralewicową frakcję (która wciąż walczy z Izraelem)
Co ciekawe zwolennicy Obamy generalnie uznali to za porażkę, podczas gdy przeciwnicy zdają się jej nie dostrzegać. Edytorial "Washington Post" nazwał to "przekalkulowaniem" a Jonathan Freedland z "Guradiana" zauważył, że "przyjaciele Obamy obawiają się, że stracił on twarz w regionie, w którym twarz naprawdę się liczy".
Dla kontrastu, przeciwnicy Obamy skupili się na jego oświadczeniu, zaledwie jeden dzień po "niby-szczycie", że "Ameryka nie akceptuje legalności dalszego izraelskiego osadnictwa" – formułkowe stwierdzenie, które w żadnym stopniu nie zmienia faktu ustępstwa w sprawie osiedli. Niektórzy z tych, których podziwiam najbardziej, przegapili ten fakt: John Bolton, były ambasador USA przy ONZ oświadczył, że Obama "położył Izrael na katowskim pieńku", a krytycy wewnątrz Likudu oskarżyli Netanjahu, że "przedwcześnie świętował" zmianę amerykańskiej polityki. Niezupełnie. Polityka może zmieniać się szybko, jednak dokonana w zeszłym tygodniu kapitulacja zdradza przejawy długotrwałej zmiany kursu.
Wielokrotnie wyrażałem głębokie zaniepokojenie polityką Obamy wobec Izraela, więc kiedy pojawiają się dobre wieści (a to już drugi raz w ostatnim czasie), trzeba świętować. Kapelusze z głów przed Bibim – oby miał dalsze sukcesy w kierowaniu amerykańskiej polityki na właściwe tory.
Następne zadanie: główny problem Bliskiego Wschodu – irański program atomowy.