Pod tytułem "Wyzwanie: Obama, Izrael i amerykańscy Żydzi – Sympozjum" redaktorzy Commentary Magazine zadali następujące pytania:
Otwarty konflikt pomiędzy administracją Obamy a rządem Beniamina Netanjahu doprowadził do napięć pomiędzy USA a Izraelem, których nie widziano od czasów administracji pierwszego prezydenta Busha. Napięcia te prowadzą do wyjątkowej presji na amerykańskich Żydów, którzy w większości głosowali na Baracka Obamę (w stosunku 4:1). Zrobili tak po zapewnieniach samego Obamy i jego zwolenników, że będzie on przyjacielem i sojusznikiem państwa Izrael, pomimo długotrwałych związków prezydenta, między innymi, ze zdecydowanie antysemickim pastorem Jeremiah Wrightem.
Uważamy, że amerykańscy Żydzi stoją przed niespotykanym wcześniej wyzwaniem. Muszą odnieść się do problemu zagrożenia istnienia państwa Izrael – a co za tym idzie przyszłości Żydów – ze strony Iranu, potencjalnie zdolnego do posiadania bomby nuklearnej. Jak amerykańscy Żydzi odpowiedzą na to wyzwanie? Czy żydowscy zwolennicy Obamy działają w sposób zdolny zmienić kierunek obecnej polityki amerykańskiej? Czy amerykańscy Żydzi zaakceptują punkt widzenia Baracka Obamy, że państwo Izrael ponosi część odpowiedzialności za stratę amerykańskiego "majątku i krwi" na Bliskim Wschodzie? Czy będą dalej wspierać administrację Obamy i jego partię?
Poniżej moja odpowiedź na te pytanie. Pozostałe trzydzieści wypowiedzi znajduje się pod tym adresem.
Amerykańska administracja zgotowała ciężki los Netanjahu. |
Pierwszy spór wybuchł w maju 2009, kiedy Sekretarz Stanu Hillary Clinton zażądała zakończenia izraelskiej działalności budowlanej na Zachodnim Brzegu. Cztery miesiące później, po odkryciu, że ich polityka przeszkadza w tak pożądanych relacjach dyplomatycznych między Izraelem a Palestyńczykami, "geniusze" wycofali się i powrócili do dawnej polityki Partii Demokratycznej, czyli dobrych relacji z Izraelem.
W marcu 2010, wiceprezydent Joe Biden, Hilary Clinton i Obama jeszcze raz rozpoczęli ten sam spór, tym razem konkretnie w kwestii Jerozolimy. Tym razem administracja potrzebowała tylko sześciu tygodni by wycofać się z tej głupoty, co zasygnalizowała mowa Jamesa Jonesa w Instytucie Waszyngtona i lunch Elie Wiesela w Białym Domu.
Pomimo tych taktycznych odwrotów polityka "łączenia", wiara, że powodzenie Bliskiego Wschodu zależy głównie od porozumienia Izraelsko-Palestyńskiego, pozostaje nadal w mocy. Pokrzyżuje ona relacje między USA a Izraelem przynajmniej przez następne dwa i pół roku prezydentury Obamy.
W tym trudnym czasie znajduję pocieszenie w trzech faktach. Po pierwsze, Izraelczycy podejmują więcej "ryzyka dla pokoju" i oferują więcej "bolesnych ustępstw" – tzn. popełniają nieodwracalne pomyłki – kiedy relacje amerykańsko-izraelskie są dobre i silne. Natomiast kiedy te relacje są napięte, tego typu decyzje są mniej prawdopodobne. To pierwsza z dobrych stron błędów Obamy.
Drugą dobrą stroną jest nieodwracalna szkoda, jaką te spory wyrządziły Obamie. W oczach wielu syjonistycznie nastawionych Amerykanów za mało popiera on Izrael.
Po trzecie, spory Obamy z Izraelem mają miejsce w chwili, gdy poparcie Amerykanów dla Izraela jest wyjątkowo silne. Niedawno przeprowadzone badanie wykazało preferencję 10-1 na korzyść Izraela w stosunku do Palestyńczyków. Do tego dodać należy silne amerykańsko-izraelskie związki religijne, rodzinne, handlowe i kulturowe. Ich symbolem może być niedawno podpisana umowa o otwartej przestrzeni powietrznej. Wydaje się, że prezydent, w szczególności taki, który szybko traci poparcie w sondażach i musi zająć się nadchodzącymi wyborami, nie może już bardziej zrazić do siebie pro-izraelskich wyborców.
Dlatego martwię się, ale niezbyt mocno.
Tytuł i pytania postawione w toku tego sympozjum skupiają się na amerykańskich Żydach. Jednak arabsko-izraelska debata w USA zmieniła swoje oblicze – termin "Żydzi" nie definiuje już pro-izraelskiego obozu. Tak jak żydowscy przeciwnicy Izraela stają się coraz bardziej widoczny i silnie się organizują (np. J Street), tak samo czynią pro-izraelscy nie-Żydzi (np. Chrześcijanie Zjednoczeni dla Izraela). Dlatego proponuję zmianę: zastąpmy termin "Żydzi" na "syjoniści".